Gdy po czwartym golu dla Liverpoolu kamery pokazały oblicze Andre Villasa-Boasa, po raz pierwszy w trakcie jego przygody z klubem z White Hart Lane widziałem całkowite zagubienie. Prawdziwy brak kontroli nad tym, co dzieje się na boisku. Brak kontroli nad zespołem, poszczególnymi formacjami i każdym piłkarzem z osobna. To nie był wzrok człowieka, który odniósł kolejną porażkę, ale chce się po niej podnieść. To był wzrok człowieka przegranego. Człowieka, który nie ma bladego pojęcia, co dzieje się dookoła. Człowieka znokautowanego.
Szczęśliwie dla mnie postawiłem się w bardzo korzystnej sytuacji. Nikt nie jest bowiem w stanie powiedzieć mi, że nie dałem Andre Villasowi-Boasowi szansy do udowodnienia swoich umiejętności. W końcu doskonale pamiętam, że gdy w końcówce sezonu 2010/11 Portugalczyk zdobywał z Porto każde z możliwych do wywalczenia trofeów, a Tottenham nieszczęśliwie dołował w lidze, niemalże każdy marzył o zastąpieniu Harry'ego Redknappa przez niepokornego ucznia Jose Mourinho, który z każdym kolejnym meczem bił rekordy ustanowione przez swojego mentora. Sezon 2010/11 dobiegł końca, a Villas-Boas faktycznie zmienił pracodawcę. Trafił co prawda do Londynu, lecz do jego zachodniej części.
Tam Boasa spotkały pierwsze w karierze trudności, którym ostatecznie nie sprostał, bo też sprostać nie mógł. Trudno bowiem prowadzić zespół, którego liderzy, po odsunięciu od podstawowego składu, nastawiają całą drużynę, a przede wszystkim jej właściciela, przeciwko tobie. Dla Boasa była to jednak cenna nauczka, z której - jak mogłoby się wydawać - wyciągnął sporo wniosków na przyszłość.
Kiedy jednak w 84 minucie meczu kamery pokazały twarz Andre Villasa-Boasa po raz kolejny widziałem tego samego, zagubionego trenera Chelsea, który ma możliwości i potencjał, ale nie potrafi z tego skorzystać. Trenera bezbronnego, całkowicie pokonanego, by nie powiedzieć upokorzonego. Nie był to człowiek, którego pamiętam z meczów z Manchesterem United czy Interem Mediolan z zeszłego sezonu. To był wzrok człowieka, który po raz kolejny został zmuszony, by paść na kolana po porażce.
Po takim meczu emocje górują, to normalne. Trudno jednak za taką porażkę winą obarczyć całkowicie trenera. Bo co by się nie działo, i jak miernym motywatorem byłby sam Villas-Boas, to nie on biega po boisku i nie on ma na tym boisku walczyć. Od tego są piłkarze. Piłkarze, wśród których w niedzielne popołudnie bardzo trudno było znaleźć tych, którym chciało się ewidentnie grać.
W dalszym ciągu będę twierdził, że zmiana trenera w obecnej fazie rozwoju zespołu to zbyt pochopne rozwiązanie. Pal licho, najwyżej stracimy sezon. Nie pierwszy i nie ostatni. Jedyne czego obecnie oczekuje od tego zespołu to walki i zaangażowania do końca sezonu. W każdym meczu. Tego na White Hart Lane brakowało w niedzielę najbardziej. Bo Liverpool kadrowo plasuje się poniżej Tottenhamu. Ambicją jednak znokautował nas już w pierwszej rundzie.
32 komentarzy ODŚWIEŻ