Starcia zwolenników Sherwooda z przeciwnikami zdominowały dyskusję na Spursmanii. To niewątpliwie kontynuacja sporu, który można było sprowadzić do pytania - czy Andre Villas-Boas powinien dostać szansę po meczu z Liverpoolem? Czas zamknąć trylogię pod tytułem - "Okres ochronny".
Zaczęło się od rewolucji
Zmiany trenerskie to dla nas żadna nowość, choć ostatnio sytuacja zaczynała się normalizować. Czteroletnia kadencja Harry'ego Redknappa (2008-12) miała swoje wzloty i upadki, ale dała wreszcie upragnioną Ligę Mistrzów i niesamowite emocje aż do ćwierćfinału tych rozgrywek. Pewnie gdyby nie drugi raz z rzędu przegrane w samej końcówce kwalifikacje do piłkarskiego Eldorado i łącznie Redknappa z posadą selekcjonera reprezentacji Anglii - sympatyczny 66-latek nadal pracowałby na White Hart Lane.
Tak się jednak nie stało i w klubie powitaliśmy kogoś zupełnie odmiennego zarówno pod względem charakteru , jak i podejścia do zawodu. Portugalczyk Andre Villas-Boas znany jest z dość trudnego usposobienia, choć trudno w to uwierzyć, patrząc na emocje, jakie prezentował na ławce trenerskiej Spurs. To też perfekcjonista w każdym calu - uparcie wpajający piłkarzom swoją wizję futbolu (czy słuszną wizję - to już kwestia sporna). W każdym, najdrobniejszym szczególe. Miał wprowadzić w Tottenhamie nową jakość i po części to mu się udało.
W pierwszym roku pracy z "Kogutami" uczeń Jose Mourinho już na wstępie musiał przyjąć do wiadomości, że nie będzie dysponował kluczowymi piłkarzami, którzy nie raz przesądzali o zwycięstwach Tottenhamu. Najlepszy piłkarz poprzedniego - Luka Modrić wymusił przejście do Realu Madryt. Wraz z nim White Hart Lane opuściła reszta chorwackiego zaciągu - Vedran Corluka i Niko Krancjar. Potężny cios przyszedł też na zakończenie transferowego okna. Rafael Van der Vaart z powodów osobistych wybrał powrót do Hamburga.
"Koguty"wzmocniły się Hugo Llorisem, Janem Vertonghenem, Clintem Dempseyem, Mousą Dembele, Gylfi Sigurdssonem, czy później Lewisem Holtby, ale kasa się jak zwykle zgadzała. Bilans tamtego sezonu znów był na plus pod względem finansowym.
Rekordowe punkty, niesamowity Gareth Bale i... znowu zawód
W sezonie, gdzie trzeba było dokonać mini-rewolucji Portugalczyk sprawdził się jednak znakomicie. Za kadencji AVB Tottenham zdobył rekordową liczbę punktów (72) w historii występów w Premier League. Dotarł też do ćwierćfinału Ligi Europy, gdzie dopiero po rzutach karnych odpadł z FC Basel.
Na niebie rozbłysła też być może największa gwiazda w Spurs - Gareth Bale. W tej chwili prawdopodobnie - najdroższy piłkarz w historii futbolu. Wraz z przyjściem Portugalczyka, zmianą systemu i daniem Walijczykowi swobody na boisku - wychowanek Southampton wszedł na poziom światowy. Nieporównywalnie wyższy niż za kadencji Redknappa, który przecież na początku kariery Bale'a na White Hart Lane nie widział nawet dla niego miejsca w składzie.
Sam piłkarz tak wielce był wdzięczny Portugalczykowi za jego wsparcie, że nazwał swoją córkę w taki sposób, by jej inicjały układały się w AVB - Alba Violet Bale.
Sezon niezwykle udany pod względem punktowych zdobyczy nie dał jednak (po raz kolejny) upragnionego awansu do Ligi Mistrzów. Zabrakło punktu. I choć mogliśmy przeżywać wspaniałe chwile w wielu spotkaniach - znów okazaliśmy się słabsi od Arsenalu.
Jakkolwiek ciężki nie byłby to zawód - szkoda było zwalniać trenera, który nie dość, że pobił wspomniany rekord to jeszcze odczarował Old Trafford (3:2) w sezonie, gdy Manchester United wygrał ligę z 11-punktową przewagą nad Manchesterem City.
Kolejny sezon - kolejna rewolucja
Wydawałoby się, że czas na niewielką ewolucję, ale znów miliony euro z Realu Madryt odciągnęły od nas kluczową postać - Garetha Bale'a. Jeśli doliczyć do tego transfery Huddlestone'a, Parkera, Caulkera, czy Dempseya - Tottenham zarobił około 110 mln funtów.
Niemal całość od razu zainwestowano w kolejnych piłkarzy - Soldado, Chadli, Paulinho, Capoue, Chiriches, Eriksen i Lamela mieli zastąpić magicznego Walijczyka. Rewolucja numer dwa dokonana. Bilans finansowy znów się zgadza. Właściciel nawet nie musiał wyjmować książeczki czekowej.
Podobnie jak w pierwszym sezonie - Spurs zaczęli niemrawo, ale spokojnie zbierali punkty. Nawet w obliczu niezwykle pechowych porażek, jak z Newcastle United (0:1), czy kompromitujących, jak z WHU (0:3), Manchesterem City (0:6), czy wreszcie ostatecznej - z Liverpoolem FC (0:5) - Tottenham po 16. kolejkach zajmował 7. miejsce w tabeli z 27. punktami na koncie. Punkt więcej od rekordowego sezonu w tym samym czasie. Zaledwie o 6 punktów za wiceliderem (LFC) i 8 punktów za liderem (Arsenal). Spurs wyszli bez straty punktu z grupy w Lidze Europy, mieli przed sobą mecz ćwierćfinałowy Pucharu Ligi z West Hamem United i wciąż nie zaczęli swojej przygody z Pucharem Anglii. Mimo to Daniel Levy postanowił zwolnić Portugalczyka.
Nie było planu B
Złożyło się na to wiele czynników - wielu Spursmaniakom nie pasował styl gry Tottenhamu, wypowiedzi pomeczowe AVB, brak niektórych wzmocnień (za co jednak przynajmniej równą winę ponoszą Levy i Baldini), granie uparcie systemem 4-2-3-1, czy odsunięcie od składu Adebayora, czy BAE. Kulminacją frustracji były dotkliwe porażki z WHU, Manchesterem City, czy Liverpoolem.
I wiele z tych zarzutów ma jak najbardziej uzasadnione podstawy. Nie mam zamiaru się z nimi spierać, bo miałem podobne pretensje do Portugalczyka. Niemniej jednak - zmiana trenera w środku rewolucji, bez jakiejkolwiek wizji przyszłości zespołu, do tego w sytuacji, gdy AVB miał jeszcze wszystko do udowodnienia i wszystko w zasięgu do osiągnięcia wydała mi się absurdalna.
Byłem przekonany, że do końca sezonu należy dać czas trenerowi, który w historii Tottenhamu znajduje się w tej chwili na trzecim miejscu pod względem procentu wygranych spotkań (44 wygrane na 80 meczów - 55 proc.). Tuż za Arthurem Turnerem (lata 1942-46 - 55,1 proc.), czy osobą już z zupełnie innej epoki - Frankiem Brettellem (1898-99 - 58,73 proc.). Portugalczyk wyprzedził nawet tak lubianego przez wielu Spursmaniaków - Harry'ego Rdknappa (szóste miejsce 2008-12 - 49,49 proc.).
Decyzja jednak zapadła - Portugalczyk musiał odejść. I pewnie każdy przeszedłby nad tym mniej lub bardziej do porządku dziennego, gdyby nie wybór prezesa Spurs. Wybór jakim okazał się - Timn Sherwood.
Pomijam fakt, że jest fanem Arsenalu. Pomijam, że gdy jeszcze grał u nas był znany jako "Deadwood" - piłkarz, któremu nie można było odmówić woli walki (choć na pewno większą miał choćby - Freund), ale beznadziejnej technice. Pomijam wreszcie doniesienia o tym, że wynosił informacje z klubu do dziennikarzy by kopać dołki pod Portugalczykiem. Natomiast nie mogę zrozumieć, jak na stanowisku szkoleniowca klubu w trakcie potężnych zmian, który miał się bić o mistrzostwo Anglii, który miał grać na miarę najlepszych drużyn w Europie - można zatrudnić osobę, który nie dość, że nie ma absolutnie żadnego doświadczenia to jeszcze nie ma odpowiednich uprawnień (licencja UEFA Pro).
Quo vadis Tottenham?
Nie trafia do mnie argument, że jest u nas w klubie od dłuższego czasu i ponoć zna dobrze piłkarzy (z drugiej strony, jak ich może znać, jak połowa pierwszego składu przyszła latem?). Babcia klozetowa na White Hart Lane pewnie pracuje tam dłużej, a nikt jej funkcji managera nie proponował. Nie trafia wreszcie do mnie argument, że jako były trener młodzieżówki Spurs będzie wprowadzał młodych piłkarzy do drużyny. Bo Tottenham to nie Ajax Amsterdam, czy szkółka Lille, a już na pewno nie FC Barcelona, czy Athletic Bilbao. My musimy mieć skład na walkę z najlepszymi, a nie ryzykować z piłkarzami, którzy do tej pory grali na poziomie 1. ligi polskiej.
Brak atutów po stronie Sherwooda tylko utrwala mnie w przekonaniu, że decyzja o zwolnieniu AVB miała podłoże emocjonalne, a nie merytoryczne. Brak jakiegokolwiek pomysłu na zastępstwo uważam za skandal. Bo jeśli już myślało się o zmianie Portugalczyka - należało rozejrzeć się wcześniej na rynku i kombinować co dalej? Sprawdzić, czy ktoś podejmie się wyzwania. Ktoś kto może wnieść nową jakość lub chociaż stagnację w naszych poczynaniach. Tymczasem jak się okazało Daniel Levy (albo właściciel - Joe Lewis) zostali z ręką w nocniku. Bez managera z prawdziwego zdarzenia i bez AVB, z którym już nie widzieli możliwości współpracy.
Niemniej jednak - mleko się już rozlało, piwo naważyło, czy jak tam sobie chcecie. Prawdopodobnie do końca sezonu utkwiliśmy z Timem Sherwoodem na ławce rezerwowych. Trudno - stało się.
I teraz co z tym okresem ochronnym? Z pewnością poziom tolerancji dla zupełnie niedoświadczonego trenera, który objął klub z braku innych możliwości - nie może być identyczny, jak dla kogoś, kto miał jedne z najlepszych statystyk punktowych wśród wszystkich managerów Spurs w historii. Moja cierpliwość do AVB oparta była w dużej mierze na jego dorobku z pierwszego sezonu. To jak najbardziej logiczne, że w drugi wchodził mając już wyrobioną renomę.
Tymczasem Sherwood wchodzi z bagażem (nie mylić ze Zwijaszem Bagażem) - braku doświadczenia, sympatii do Arsenalu i opinią donosiciela. Ciężko mi mieć do niego sympatię. Ciężko też wyobrazić sobie by uratował ten sezon - w szczególności, gdy już wyleciał z dwóch pucharów. W lidze mimo zwycięstwa z Manchesterem United na wyjeździe - na razie niemal stagnacja, a właściwie punktowy regres. Portugalczyk zostawił Spurs z identyczną stratą do lidera (8 punktów do Arsenalu), ale już z mniejszą do wicelidera (było to sześć punktów, a obecnie jest siedem). W zeszłym roku po 20. kolejkach AVB miał - 39 punktów. Dziś mamy - 37. A przecież po 16. kolejkach bilans punktowy w porównaniu z poprzednim sezonem był lepszy o jeden punkt.
Nie przekonuje mnie też taktyka Sherwooda, a właściwie jej brak. 4-4-2, zmieniane później na 4-4-4-1 z Eriksenem wystawianym na skrzydle jest po prostu ruletką. Uda się na Stoke, schrzani się na WHU, WBA, czy Arsenal. Ciężko tu powiedzieć coś o meczach z Southampton czy Manchesterem United. Chwała za zwycięstwa, ale kto widział oba spotkania - wie, że w obu nasz sukces graniczył niemal z cudem.
Wypowiedzi z jednej strony super (po wygranej na Old Trafford - przyznanie się do wielu błędów), z drugiej - z kosmosu (dyrdymały na konferencji po meczu z Arsenalem).
Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, tylko trzymać kciuki
Ok - można by tak długo rozkładać nowego szkoleniowca na części pierwsze. Niemniej jednak przy wszystkich wadach Sherwooda i także niewątpliwych zaletach (przyznaję - potrafi trafić do Adebayora i nie boi się zagrać odważnie do przodu, choć to akurat może być wadą w starciu z silniejszymi) - jest to obecny trener Spurs, czy to się nam podoba czy nie. Prawdopodobnie zakończymy sezon z nim na ławce. Po sześciu jego meczach - tak naprawdę nie można żadnych specjalnych wniosków wysnuć. Poza tym, że pierwsze wrażenie nie jest ani złe, ani rewelacyjne.
Dlatego ja naszemu nowemu managerowi daję czas i to sporo. Mimo iż optymistą co do Sherwooda nie jestem i pewnie do końca sezonu nie będę - mam świadomość, że jest za wcześnie by snuć jakieś analizy i wprowadzać koniec okresu ochronnego, czy dawać mu specjalną ochronę. Tim nie zasłużył na żadną z tych rzeczy. W klubie jest za krótko by go ocenić, a nie osiągnął nic, aby go specjalnie chronić. Na pewno trzeba poczekać. I mam ogromną nadzieję, że gdy zakończymy rozgrywki - pomylę się, co do Sherwooda, jak kiedyś pomyliłem co do Redknappa.
Ważne jest, że zawsze klub jest na pierwszym miejscu. Bez względu kto go prowadzi i kto w nim gra. Bez względu na nasze osobiste sympatie, czy antypatie. Tu mam nadzieję - wszyscy się zgadzamy. Co nie zmienia postaci rzeczy, że mamy też prawo krytykować, czy bronić. Generalnie mamy prawo - wyrażać swoje zdanie przychylne bądź nie - o każdym z pracowników klubu. W końcu poszczególnie ludzie - to nie klub. Oni pojawiają się i znikają. A orkiestra gra dalej.
Ale do meritum. Jeśli Tottenham po raz kolejny zawiedzie nas wszystkich (wciąż łudzę się, że tak nie będzie, choć przyznaję - wiary niewiele we mnie zostało) - nie będzie to wina tylko i wyłącznie Tima. Z pewnością nie spadnie to też na barki AVB, mimo iż część Spursmaniaków nawet za dwa lata będzie jeszcze wypominała błędy Portugalczykowi.
Przede wszystkim winna będzie polityka klubu. Polityka destabilizacyjna, która w moim przekonaniu nie pierwszy raz wstrzymuje niebywały potencjał Tottenhamu. Destabilizacja na poziomie trenerskich zwolnień, zbyt pochopnych, destabilizacja na poziomie piłkarzy - wprowadzania niepotrzebnych rewolucji, czy wreszcie nawet destabilizacja infrastrukturalna, gdy od lat mówi się o budowie nowego stadionu, potem o przejęciu obiektu olimpijskiego, a na sam koniec i tak gramy na zaledwie 36-tys. White Hart Lane. Za te wybory nie odpowiadają jednak poszczególni szkoleniowcy, lecz właściciel i zarząd Spurs. Może czas na rewolucję na tych stanowiskach? COYS
39 komentarzy ODŚWIEŻ