Jak do tej pory, wygląda to tak: podanie w poprzek. O jedno dotkniecie piłki za dużo. Podanie w poprzek. Zmiana strefy. Podanie w poprzek. Nieudana próba przerzutu, przechwyt i dalej podanie w poprzek. Drybling, a w najlepszym wypadku strzał z trudnej pozycji zza pola karnego.
Oglądanie Tottenhamu w niedzielne popołudnie bolało. Podobnie jak ostatnie mecze rozgrywaneu siebie. Wiele razy w meczach domowych w tym roku sprawdzał się podobny scenariusz, jednak pojedynek z Newcastle był znamienny. Posiadanie piłki na poziomie 80%, dwa strzały celne, brak punktów – była to ostateczna realizacja trendów, które dłuższy czas wkradały się podczas zawodów na White Hart Lane. Tottenham już wcześniej grał wolną, nudną i przewidywalną piłkę, ale nigdy nie było tak źle.
Pomimo, że przed meczem nawet fani Newcastle nie wierzyli w korzystny rezultat, to zawodnicy Tottenhamu ani przez moment nie byli w stanie poważnie zagrozić podopiecznym Steve’a Bruce’a. Tottenham miał piłkę praktycznie cały mecz, jednak nie miał pojęcia co z nią począć. Jedyne co robili to bezproduktywne wrzutki, kasowane przez głównie przez Paula Dummeta.
Wszystko sprowadzało się do jednego pytania: czy Tottenham jest w stanie pokonać Newcastle? Odpowiedź brzmiała nie.
Steve Bruce ustawił zespół w formacji 5-4-1, z dziewiątką obrońców biegających za plecami Joelintona, pozostawiających niewiele miejsca między sobą. Spurs zostali zmuszeni do bycia szybkimi, sprytnymi oraz nieustępliwymi w działaniu, co było jedyną drogą do skruszenia muru obronnego Newcastle. Niestety nie miało to miejsca.
Skład wystawiony przez Pochettino od początku wydawał się słabo zbalansowany. Po raz pierwszy od Boxing Day, Argentyńczyk zdecydował się postawić równocześnie na trójkę: Kane, Lucas i Heung-min Son. Jaki był sens stawiać na lubujących się w wbieganiu w wolne przestrzenie Koreańczyku i Brazylijczyku, przy tak wąsko grającej linii obrony Srok? Jeszcze gorszym posunięciem było zostawienie na ławce Lo Celso oraz Eriksena – zawodników lubujących się w grze na małej przestrzeni, potrafiących zagrać prostopadłe podanie.
Dwa tygodnie temu, Pochettino zmienił obraz gry przez wprowadzenie na boisko Eriksena. W ubiegłą niedzielę , zdecydował się na wprowadzenie Lo Celso i Eriksena już po godzinie gry. To poprawiło grę, ale nie wystarczająco. Giovani Lo Celso zagrał do Kane’a, który został sfaulowany w polu karnym przez Jamaala Lascellesa, jednak Mike Dean nie użył gwizdka. Z kolei Duńczyk rozrzucił piłkę na prawą flankę do Moussy Sissoko. Francuz zacentrował ostro w pole karne, ale Lucas nie wykorzystał klarownej sytuacji na wyrównanie. Były to jednak działania podjęte za późno w za małej ilości. Nie da się ciągle wygrywać meczów zmianami. Skład zaczynający mecz powinien był stworzyć więcej sytuacji w spotkaniu przeciwko takiemu przeciwnikowi.
Ostatnim razem, rozwiązaniem okazał się Eriksen, jednak nie będzie nim na zawsze. W szczególności, że jego przyszłość wciąż pozostaje niewyjaśniona. Ostatnio w wielu spotkaniach pojawiał się ten sam problem, mimo obecności duńskiego pomocnika na boisku. Czyżby problem się pogłębiał?
Najbardziej niepokoi powtarzalność błędów. Niespodziewana porażka na własnym boisku boli, ale można pocieszyć się, że owa wpadka była działem przypadku. Czasem złe rzeczy zdarzają się w piłce. To jednak nie było to. To nie był przypadek, wypadek przy pracy lub brak szczęścia. To były błędy Tottenhamu, w nieumiejętnym zarządzaniu kryzysem. Jeśli porażka z Newcastle była dla was zaskoczeniem, przyjrzyjcie się uważnie.
Ta porażka miała za wiele wspólnych mianowników z dużą ilością pozostałych gier w tym roku na własnym stadionie. Wiele drużyn zrozumiało, że postawienie autobusu daje efekty. Tottenham lubi otwartą grę, gdy mają wiele miejsca do rozwinięcia skrzydeł. Problem pojawia się z drużynami nastawionymi stricte defensywnie – na takich nie potrafią znaleźć sposobu.
Wystarczy rzucić okiem na kilka poprzednich gier domowych – na Wembley czy po powrocie na White Hart Lane – biorąc pod uwagę oczywiście sytuacje z tego roku kalendarzowego. Za często wyglądali na powolnych, niedbałych i uśpionych, nieumiejących przedrzeć się przez linie rywali. Nawet w meczach wygranych długo cierpieli, a skórę ratowały im bramki strzelane w końcówkach.
13 stycznia tuż przed przerwą zostali zaskoczeni przez Marcusa Rashforda i przegrali 0:1. 30 stycznia dopiero dwa gole w ostatnich 10 minutach pozwoliły uniknąć porażki z Watfordem. 2 lutego, przeciwko Newcastle właśnie, trzy punkty zapewnił gol strzelony w 83 minucie. W starciu z Brighton zwycięstwo było zasługą Christiana Eriksena, który gola na 1:0 strzelił w 88 minucie. Cztery dni później ulegli West Hamowi w stosunku 0:1. Na ostatnich 8 gier ligowych wygrali tylko dwa razy.
Wzór jest prosty. W starciu z Aston Villą również ujawniły się objawy trapiące Tottenham wcześniej. Pamiętać należy, że w pierwszej połowie tamtego spotkania gracze Pochettino nie stworzyli praktycznie żadnego zagrożenia. Dopiero po wejściu Eriksena obraz gry się zmienił. Gdyby nie gol strzelony przez Ndombele na 17 minut przed końcem regulaminowego czasu gry, kto wie jakim wynikiem zakończyłoby się tamto spotkanie.
Całość wygląda zupełnie inaczej od sezonu 2016-17, starych dobrych czasów jak powiedzieliby fani Tottenhamu, kiedy to Kyle Walker i Danny Rose byli w peaku swoich karier i co rusz napędzali ataki Spurs obiema flankami. Byli to wówczas dwaj najlepsi boczni obrońcy w lidze, nie mieli sobie równych. Na starym White Hart Lane na Koguty nie było mocnych.
W przyszłym miesiącu Tottenham ma w terminarzu u siebie Crystal Palace i Southampton. Menedżerowie obu ekip na pewno wezmą sobie do serca przekaz wynikający z gry drużyny prowadzonej przez Steve’a Bruce’a. Jest sposób grania przeciwko Kogutom na ich boisku: oddać im piłkę i czekać na swoje okazje w postaci kontry lub stałego fragmentu gry. W tym momencie nie wygląda na to, żeby zespół z północnego Londynu miał jakiś pomysł na wyjście z marazmu. Jeżeli chcą, aby ten sezon był obfity w sukcesy, szybko muszą znaleźć rozwiązanie na wyjście z kryzysu.
5 komentarzy ODŚWIEŻ