Załóżmy na chwilę, że sprawa w istocie ma się tak jak przedstawiają ją media: Harry Kane się zbuntował i postanowił wymusić na Danielu Levym zgodę na transfer do innego klubu.
Pomińmy najnowsze (prawdopodobnie, sytuacja jest dynamiczna) doniesienia mówiące, że nieobecność Harry’ego na treningu to li tylko kwestia izolacji i oczekiwania na wyniki testu na obecność koronawirusa (czy nie wyglądają one na zasłonę dymną, próbę uspokojenia sytuacji?).
Postarajmy się odłożyć na bok żal i rozgoryczenie. Bo chociaż są to emocje w tej sytuacji zrozumiałe, wynikają z cokolwiek naiwnego oczekiwania, że dla Harry’ego Kane’a Tottenham jest (a w każdym razie być powinien) równie ważny co dla oddanego kibica; że postawi on dobro ukochanego klubu ponad własne aspiracje (sportowe i materialne); że owszem zdarzały się w piłkarskim światku podobne historie ale przecież nie on, nie one of our own, nie ten grzeczny, ułożony, skromny Harry, że kto jak kto ale on by takiego numeru nie wywinął.
No więc Harry wybrał inaczej i postanowił zastrajkować.
I co z tym fantem począć?
Nie usprawiedliwiam postępowania Kane’a, nie specjalnie mi się ono podoba, zdecydowanie wolałbym aby cała ta sytuacja nie miała miejsca- niemniej, trudno mi całą winę zrzucać na Harry’ego. A każdym razie tylko na niego.
Wszystko rozbija się o rzekomą gentleman agreement jaką swego czasu mieli zawrzeć panowie. Czy do takiego porozumienia doszło? Jeśli tak, czy obiecując Harry'emu, że pozwoli mu odejść przed tym sezonem Daniel Levy postawił jakieś dodatkowe warunki? Dopóki nie można wykluczyć, że prezes Tottenhamu próbuje się dziś wymigać od obietnicy złożonej swojemu zawodnikowi powinniśmy zachować dużą ostrożność w ocenie postawy Kane’a.
Tym bardziej, że, pomijając kwestie domniemanej dżentelmeńskiej umowy, prezes Levy ma sporo za uszami jeśli chodzi o (mikro-oby!) kryzys jaki wybuchł z początkiem tego tygodnia.
O ile bowiem kibicom Kogutów jak najbardziej wybaczyć można naiwność w stosunku do Harry’ego Kane’a o tyle w przypadku prezesa Levy’ego- jeśli to rzeczywiście naiwność powodowała jego poczynaniami- o wiele trudniej o wyrozumiałość.
Wszakże nie pierwszy to za jego rządów przypadek gdy zawodnik rośnie szybciej niż drużyna, zaczyna się w niej dusić i koniecznie chce z niej wyrwać. Nauczony przykładami choćby Modricia, Berbatowa czy Bale’a prezes Levy miał absolutnie obowiązek przewidzieć jak może potoczyć się sytuacja z Harrym Kanem.
A zatem i przygotować się na najbardziej prawdopodobne scenariusze.
Tymczasem jak nie było nowego napastnika tak nie ma (tak, wiem, Carlos Vinicius, ale to chyba wypadek przy pracy)! A była to potrzeba rzucająca się w oczy od długiego czasu. Wcześniej nowy napastnik stanowiłby wsparcie dla często przepracowanego Kane’a, dziś zaś mógłby, zdobywszy niezbędne doświadczenie, w miarę bezboleśnie przejąć jego obowiązki.
Niestety, w tej chwili pozostajemy z jednym jedynym nominalnym napastnikiem w kadrze. Który na dodatek, wszystko na to wskazuje, nie bardzo pali się do gry dla nas.
A w co gra teraz prezes Levy?
Czy ego reakcja (o której donosi Alasdair Gold), że postawa Kane’a jedynie wzmogła prezesowską determinację aby nie pozwolić napastnikowi na opuszczenie klubu, że cała ta sytuacja tylko wzmocni Tottenham, to cyniczna i świadoma gra obliczona na wynegocjowanie jak najlepszych warunków transakcji? Jeśli owszem, obawiam się, że Levy może w końcu przelicytować.
A może to już tylko próba zyskania czasu aby nadrobić dotychczasowe zaniedbania i tym samym ratowania twarzy w obliczu kibicowskich protestów?
Bo, że kolportowane przez Golda zapewnienia są szczere to jednak trochę boję się uwierzyć.
0 komentarzy ODŚWIEŻ